czwartek, 7 kwietnia 2011

Żywność masowego rażenia

Oczywiście USA nie są jedynym krajem, gdzie produkcja żywności została uprzemysłowiona. Jednak nigdzie indziej aż tak silnej kontroli nad tym, co jedzą ludzie, nie dzierży kilka potężnych podmiotów.Polska jest dziś na etapie, na którym Amerykanie byli w latach 70.
Nasze rolnictwo się reformuje, przed władzą kluczowe decyzje, które ukształtują system na lata.

Żywność masowego rażenia

Maciej Jarkowiec

W amerykańskim przemyśle spożywczymliczą się dwie rzeczy - pokarm i
konsument. Pierwszy jest przetworzony, więc tani, a drugi gruby, więc
łasy. Oto prawdziwa sztuka tuczu

Sprawa jest śmiertelnie poważna. Według danych rządu Stanów
Zjednoczonych raczkujące dziś pokolenie Amerykanów będzie pierwszym od
stulecia, które pożyje krócej od swoich rodziców. Powód: otyłość. Co
trzecie amerykańskie dziecko ma chroniczną nadwagę, a co za tym idzie
- jest skazane na nadciśnienie, cukrzycę, astmę albo raka. Na odsiecz
rusza Michelle Obama. W połowie lutego Pierwsza Dama wystartowała z
przygotowywaną przez rok kampanią Let's Move (Ruszmy się!), debiutując
tym samym w - tradycyjnie wypełnianej przez żonę prezydenta - roli
społecznej aktywistki. Przy wsparciu organizacji pozarządowych,
biznesu i mediów będzie zachęcać dzieciaki, żeby odstawiły colę na
rzecz soku, frytki na rzecz marchwi i siedzenie przed komputerem na
rzecz ganiania za piłką.

Inicjatywa szlachetna, tyle że jej szanse powodzenia są znikome. Żeby
przestać tyć, Amerykanie na nowo muszą zbudować sobie system
produkowania jedzenia. Ale na taką zmianę się nie zanosi, bo nie
pozwolą na nią ci, którzy dziś na karmieniu narodu zarabiają miliardy.

"Jesteś tym, co jesz" - mawiają za oceanem. Jeśli popularne
powiedzenie potraktować dosłownie, naród amerykański jest
zaprojektowanym w laboratorium, genetycznie zmodyfikowanym i
wielokrotnie przetworzonym produktem wielkiej korporacji.

Nasiona

Największym żywicielem Ameryki jest dziś Monsanto - firma, która przez
dziesięciolecia produkowała trucizny, jak środek owadobójczy DDT czy
zawierający dioksyny preparat niszczący roślinność, używany przez
amerykańską armię w Wietnamie. W połowie lat 80. korporacja Monsanto z
giganta chemicznego przepoczwarzyła się w giganta spożywczego. Oprócz
środków do trucia naukowcy w jej laboratoriach zaczęli po prostu
wymyślać środki do jedzenia. W 1982 roku jako pierwsi zmodyfikowali
genetycznie komórkę roślinną. I to właśnie na nasionach Monsanto
wyrósł wielomiliardowy przemysł żywności genetycznie modyfikowanej
(GMO).

Rozkwit interesu umożliwiła decyzja Sądu Najwyższego USA, który w 1980
roku pięcioma głosami przeciw czterem zezwolił na patentowanie żywych
organizmów. Sprawa nie dotyczyła wprawdzie nasion GMO, tylko bakterii
stworzonej przez General Electric do pożerania wycieków ropy, ale
ustanowiła precedens dający początek przejęciu produkcji rolnej przez
korporacje. Prawo do zbóż daje przecież władzę nad tym, co ludzie
jedzą i czy w ogóle jedzą.

Ludzie Monsanto (firma istnieje od 1901 roku, a kokosy zarabiała już w
latach 30. na sprzedaży sacharyny dla Coca-Coli) wpadli na pomysł tak
prosty, że aż genialny: produkujemy jednocześnie silny środek
chwastobójczy i roślinę, która będzie na niego odporna. Tak powstał
Roundup i zmodyfikowana kukurydza. Farmer kupuje oba produkty, obsiewa
pole kukurydzą i pryska Roundupem. Roundup kosi wszystko, co żywe,
poza kukurydzą. Ta zaś - pozbawiona konkurencji - rośnie wysoka i
żółta jak nigdy.

Wszyscy są zadowoleni. Monsanto - bo uzależnił farmera od swoich
produktów. Z kolei zadowolenie farmera z wysokiej i żółtej kukurydzy
jest tak duże, że podpisuje umowę licencyjną, która zakazuje mu
zbierania nasion z zeszłorocznej uprawy, skazując go na coroczną
dostawę nasion z Monsanto. Dzięki temu farmer jest jeszcze bardziej
uzależniony, a koncern - jeszcze bardziej zadowolony.

Monsanto ma własną policję i siatkę donosicieli. Prawie setka
inspektorów wspierana przez informatorów sprawdza, czy producenci
kukurydzy nie dopuszczają się - jak ujmuje to koncern - "nasiennego
piractwa".

Firma ma również sposoby na tych, którzy chcą zostać przy zwykłych
uprawach. Metoda pierwsza: Monsanto systematycznie likwiduje rynek
tradycyjnych nasion przez przejmowanie ich producentów. Dwa
najważniejsze zakupy ostatnich lat - największy światowy producent
nasion warzywnych Seminis (2005 rok; za 1,4 miliarda dolarów) i Delta
and Pine Land Company, olbrzym specjalizujący się w nasionach bawełny
(2007 rok; za 1,5 miliarda dolarów). Na rynku zaczyna więc brakować
nasion niepozostających pod kontrolą monopolisty. Druga metoda: presja
prawna. Niesione wiatrem nasiona Monsanto rozsiewają się na pola
przypadkowych farmerów, a firma oskarża ich o kradzież. U Bogu ducha
winnego delikwenta zjawia się inspektor Monsanto i informuje o dwóch
możliwościach: albo zawieramy ugodę i podpisujesz z nami umowę
licencyjną, albo mobilizujemy naszych prawników i rozpoczynamy długą
batalię sądową. Zanim się skończy - będziesz zrujnowany. Według danych
organizacji Center for Food Safety, która od lat monitoruje
działalność Monsanto, większości farmerów nie stać na prawniczą wojnę
i idą na układ z firmą. Ci niepokorni - jak 85-letni Vernon Gansebom z
Nebraski - nazywają Monsanto rolniczym gestapo. Gansebom jest jednym z
około 500 rolników, którym korporacja każdego roku wytacza proces.

Monsanto jest dziś największym w USA właścicielem biotechnologicznych
patentów. Ma ich prawie 700. Nie ma sobie równych na amerykańskim
rynku genetycznie modyfikowanej kukurydzy, bawełny, buraków cukrowych,
rzepaku, lucerny i soi. W przypadku tej ostatniej - odpowiada za 90
procent sprzedaży. Biorąc pod uwagę fakt, że prawie trzy czwarte
żywności przetworzonej - a taką głównie jedzą Amerykanie - jest
genetycznie zmodyfikowane, można sobie wyobrazić, jak ogromny jest
wpływ Monsanto na ich dietę.Żywność masowego rażenia

Zboża

Amerykanie jedzą głównie kukurydzę i soję. Powtórzmy: głównie z nasion
Monsanto. W przeciętnym amerykańskim supermarkecie na półkach leży
ponad 40 tysięcy różnych produktów spożywczych. Ale to bogactwo wyboru
jest pozorne. Większość asortymentu jest zrobiona z tych samych
składników. Według Larry'ego Johnsona, dyrektora ośrodka badań nad
zbożami Uniwersytetu Stanowego w Iowa, 90 procent przetworzonej
żywności w supermarketach ma w składzie albo kukurydzę, albo soję. Do
tego sól, cukier i cała gama środków chemicznych decydujących o tym,
jak jedzenie smakuje, wygląda i jak długo zachowuje "świeżość". Tak
żywi się większość Amerykanów.

Za taki stan rzeczy odpowiada polityka rolna USA, która od połowy lat
70. zwiększa subsydiowanie uprawy czterech zbóż: kukurydzy, soi, ryżu
i pszenicy. Ich zaletą, z punktu widzenia rządu, jest to, że można je
składować latami. Dla farmerów najwygodniejsza jest kukurydza, bo
najlepiej się sprzedaje. 30 procent ziemi uprawianej dzisiaj w Stanach
Zjednoczonych jest obsiane kukurydzą. Cmoka na to ze smakiem kilka
korporacji kontrolujących rynek jej obróbki - Bunge, Cargill czy
Archer Daniels - bo dzięki dopłatom kukurydza ląduje na rynku po
cenach znacznie poniżej kosztów uprawy. Produkują z niej mączkę i -
przede wszystkim - bogaty we fruktozę syrop i sprzedają dalej kilku
gigantom kontrolującym rynek przetwarzania żywności - znanym również u
nas - Unileverowi, Nestlé, Coca-Coli, Kellogg's. Żeby było pysznie,
czyli słodko, syropem kukurydzianym (jest tańszy od cukru) słodzi się
wszystko - ciasteczka i lody, ale też płatki śniadaniowe, pieczywo, a
nawet wędliny, sosy w proszku, zupy w proszku, ziemniaki w proszku i
hamburgery. Zadowoleni są rolnicy, korporacje i konsumenci. To, że ci
ostatni tyją i umierają od tego tycia, mało kogo interesuje.

Przetworzona, wysokokaloryczna żywność jest na półce w supermarkecie
dużo tańsza niż świeże warzywa i owoce. I to wcale nie ekologiczne (te
są jeszcze droższe), tylko pochodzące z wielkich, nawożonych na potęgę
farm, ale niecieszące się aż tak hojnym wsparciem rządu jak cztery
"zboża przetrwania". Doktor Adam Drewnowski z Uniwersytetu w
Waszyngtonie wyliczył, że najtańsze kalorie mają w sobie chipsy (w ich
przypadku wyprodukowanie jednego megadżula, czyli 239 kilokalorii,
kosztuje 20 centów). Cola jest tylko ciut droższa (30 centów/MJ).
Megadżul z marchewki to wydatek 95 centów, a z soku pomarańczowego -
1,43 dolara. Profesor Uniwersytetu Kalifornii Michael Pollon,
najpopularniejszy dziś rzecznik rewolucji w amerykańskim systemie
rolno-spożywczym, podsumowuje to tak: - Status społeczny i sytuacja
finansowa rodziny są dziś w USA decydującym czynnikiem otyłości.
Biedni jedzą tanią korporacyjną mamałygę i tyją.

Hamburger

Sam cukier to za mało, żeby było smacznie. Musi jeszcze być tłusto.
Dlatego teraz przerobimy mięso. Amerykańskie mięso jest bardzo tłuste,
bo robi się je z kukurydzy. Z kukurydzy z nasion Monsanto. Trudno w to
uwierzyć? Sami popatrzcie.

W przemyśle mięsnym wszystko zostało podzielone. 85 procent rynku
wołowiny jest w rękach czterech firm: Tyson, Cargill, Swift i National
Beef Packing. Wieprzowina w 65 procentach należy do wymienionych wyżej
trzech pierwszych i giganta Smithfield, a 60 procent kurczaków to znów
Tyson i drobiowy specjalista Pilgrim's Pride. W latach 70. istniało
kilkanaście tysięcy małych ubojni. Dziś zostało 13 gigantycznych. W
największej rzeźni świata - należącej do Smithfield - w Karolinie
Północnej ubija się 32 tysiące świń dziennie, czyli 1333 na godzinę,
czyli 22 na minutę. Non stop, całą dobę. Większość hodowanych w USA
krów karmi się kukurydzą lub soją. Krowy są ewolucyjnie przystosowane
do jedzenia trawy, ale trawa nie rośnie w hodowlanych konglomeratach,
poza tym jest droga, a kukurydza i soja cieszą się znanym nam już
korporacyjno-rządowym wsparciem. Na kukurydzy krowa szybciej rośnie,
mięso jest bardziej tłuste i tańsze. Przeciętny Amerykanin zjada dziś
90 kilogramów mięsa rocznie (Polak 65), czyli o 30 kilogramów więcej
niż przed 50 laty.

Michael Pollon: - Kukurydza i soja to fundamenty naszego
"fastfoodowego narodu". Zorganizowaliśmy sobie system, w którym
miliony zwierząt podłączone są do nieprzerwanego strumienia taniej
paszy.

Oczywiście świeże mięso w kawałku, mimo że wyhodowane na taniej
kukurydzy, jest dużo droższe od mięsa przetworzonego. Dlatego
niezamożny Amerykanin spożywa przede wszystkim mięso po wielokrotnych
fabrycznych przejściach - w postaci hamburgera. Mięso w typowym
amerykańskim hamburgerze - jak w październiku zeszłego roku w głośnym
artykule na łamach "New York Timesa" opisał Michael Moss - pochodzi z
kilkuset zwierząt. "Mięso" jest tu terminem umownym, bo miele się
resztki tego, co nie "poszło" w postaci steków - tłuste ścinki, oczy,
uszy i podroby. Kto jest największym odbiorcą mielonej wołowiny w USA?
McDonald's.

Za symbol uprzemysłowienia produkcji mięsa niech posłuży jedna ze scen
z krytycznego wobec branży spożywczej filmu "Food, Inc." w reżyserii
Roberta Kennera. Opowiadając do kamery o swojej pracy, naukowiec
grzebie w krowim żołądku. Z tym że żołądek jest jeszcze w krowie,
krowa jest jeszcze żywa, stoi na czterech nogach z opuszczonym łbem.
Nie zwraca uwagi na to, że ma dziurę wyciętą w boku, oklejoną
plastikiem. Nazywa się to rumenotomią, a fachowa nazwa dziury to
przetoka. Naukowcy od jedzenia wymyślili taką sztuczkę, żeby "na żywo"
badać, co się dzieje w żołądku krowy, kiedy zje coś, na co nie
przygotowała jej ewolucja.

W przypadku kukurydzy nie dzieje się za dobrze. Badania potwierdziły,
że najbardziej prawdopodobną przyczyną dręczącej Amerykanów epidemii
zakażeń bakterią E. coli jest karmienie krów kukurydzą. Bakterią,
która pojawiła się w wołowinie na początku lat 80., gdy tempa nabierał
rozwój przemysłu mięsnego, zaraża się 70 tysięcy Amerykanów rocznie.
Choć zazwyczaj kończy się na kilkudniowych biegunkach, niektórzy
jednak umierają - jak dwulatek Kevin Kovalcyk w 2001 roku, lub zostają
sparaliżowani - jak opisana przez Mossa w "New York Timesie" Stephanie
Smith. Zakażeń można by uniknąć, gdyby mięso było porządnie badane.
Ale nie jest. W latach 70. rząd przeprowadzał 50 tysięcy kontroli
mięsa rocznie, dziś - mniej niż 10 tysięcy. Tak zwane prawo Kevina (na
cześć małego Kovalcyka), które umożliwiłoby zamykanie zakładów
sprzedających zatrute mięso, utknęło w kongresowych komisjach.
Dlaczego? Odpowiedź w następnym rozdziale.

Nie gorzej od producentów wołowiny radzą sobie bossowie od kurczaków.
Na wzór Monsanto wyspecjalizowali się w uzależnianiu od siebie
hodowców. Korporacja stawia halę produkcyjną wartą 300 tysięcy dolarów
i podpisuje z farmerem kontrakt. Hale i kury należą do firmy, rolnik
dostaje wypłatę za samą hodowlę. Dziesiątki tysięcy ptaków stłoczonych
w jednej hali, na dostarczonej przez firmę paszy, rośnie w 48 dni do
rozmiaru, jaki jeszcze przed 30 laty osiągały w trzy miesiące. Taki
kurczak nie umie nawet chodzić, bo kości nie nadążają za rosnącą jak
szalona masą mięśniową. Raz na kilka lat bossowie zgłaszają się do
rolnika i przedstawiają listę koniecznych unowocześnień. Możliwości
odmowy nie ma, bo firma zerwie kontrakt i farmer zostanie z
wielotysięcznym długiem. Więc unowocześnia - znów na kredyt, który
dalej wiąże go z korporacją.

Prawo

Żeby interes się kręcił, trzeba mieć swoich ludzi w rządzie. Lobby
przemysłu spożywczego kontroluje wszystkie kluczowe dla siebie urzędy
i stanowiska w Waszyngtonie. Zasiadają tam:
Tom Vilsack. Dziś sekretarz rolnictwa. Do niedawna - przewodniczący
Porozumienia Gubernatorów na rzecz Biotechnologii (jako gubernator
Iowa), organizacji lobbującej na rzecz GMO i klonowania zwierząt
hodowlanych, regularny pasażer prywatnych odrzutowców zarządu
Monsanto.

Islam Siddiqui. Dziś Główny Negocjator Rolniczy (urząd dbający o
sprzedaż amerykańskich produktów rolnych za granicą). Do niedawna -
wiceprezes koalicji CropLife zrzeszającej biotechnologiczne giganty (z
Monsanto na czele).

Roger Beachy. Dziś szef Narodowego Instytutu Żywności i Rolnictwa
(badania naukowe nad żywnością). Do niedawna - prezes opłacanego przez
Monsanto centrum badań nad roślinami Danforth.
To tylko trzy przykłady z najwyższej półki. W Departamencie Rolnictwa
i wszystkich urzędach okołospożywczych roi się od ludzi, którzy w
niedalekiej przeszłości zajmowali kluczowe stanowiska w kontrolujących
rynek korporacjach.

Pozycję branży rolno-spożywczej w Waszyngtonie cementuje też 1,2
miliarda dolarów wydanych przez ostatnie 10 lat na lobbowanie Kongresu
i Białego Domu.

To dzięki tym pieniądzom rokrocznie spada liczba przypadków kontroli
mięsa, a prawu Kevina ukręcono łeb. Również dzięki nim w USA nie
trzeba na etykietach informować konsumentów, czy żywność jest
genetycznie modyfikowana albo czy krowom, od których pochodzi mleko,
wstrzykiwano sztuczne hormony. Co więcej, producenci hormonów (w tym
największy - uwaga - Monsanto) walczą o to, żeby nie można było mówić
ludziom, że mleko NIE pochodzi od krów faszerowanych hormonami. Dziś,
jeśli producent chce poinformować o tym odbiorcę, musi na nalepce
dorzucić informację, że wedle znanych badań mleko z hormonami jest tak
samo dobre. Trwa batalia o to, aby w przyszłości Amerykanie nie mogli
się dowiedzieć, czy świnia, z której kotlet jedzą, została poczęta
naturalnie, czy w laboratorium genetycznym.

To dzięki pieniądzom wydanym na lobbing branża skutecznie rozmyła
definicję żywności ekologicznej (organic). Zachowując na etykiecie
przyznawany przez rząd stempel organic, można dziś do jedzenia dodawać
środki wzmacniające smak i zapach, spulchniacze, sztuczne tłuszcze,
można używać roślin nawożonych i transportowanych z drugiego końca
świata. To, że branża organic jest warta 23 miliardy dolarów rocznie i
rozwija się szybciej od innych sektorów spożywczych, nie znaczy, że
Amerykanie zaczęli jeść zdrowo - choć wielu z nich tak myśli.
Najbardziej popularne marki żywności organic należą do gigantów:
Nestlé, Krafta, Coca-Coli. Zdrowa żywność została kupiona przez
korporacje i przestała być zdrowa. Wreszcie - dzięki "legalnej
korupcji", jak często nazywa się lobbing - w USA nie ma publicznej
dyskusji na temat żywności GMO. W korporacyjno-politycznych gabinetach
już zdecydowano, że jest bezpieczna i uratuje ludzkość przed głodem.

Sprzedaż

Skoro się wyprodukowało, trzeba sprzedać. Tym zajmą się specjaliści od
marketingu. Branża wydaje na reklamę 36 miliardów dolarów rocznie, w
tym 13 miliardów na przekaz skierowany do dzieci. Mały Amerykanin
ogląda codziennie 30 spotów telewizyjnych reklamujących słodki i
tłusty junk food. Z taką nieprzerwaną marketingową nawałnicą mierzyć
się będzie kampania Let's Move Michelle Obamy. Szkoda tylko, że gdy
ona ją przygotowywała, jej mąż w gabinecie obok podpisywał kolejne
nominacje dla agrospożywczych bonzów, którzy - jak mówi jeden z
niezależnych farmerów w filmie "Food, Inc." - traktują konsumentów z
taką samą troską jak bydło, które zarzynają.

Oczywiście USA nie są jedynym krajem, gdzie produkcja żywności została
uprzemysłowiona. Jednak nigdzie indziej aż tak silnej kontroli nad
tym, co jedzą ludzie, nie dzierży kilka potężnych podmiotów. Polska
jest dziś na etapie, na którym Amerykanie byli w latach 70. Nasze
rolnictwo się reformuje, przed władzą kluczowe decyzje, które
ukształtują system na lata. Trwają prace nad ustawą o GMO.
Biotechnologicznym gigantom zależy, aby nasze prawo było wprowadzaniu
upraw modyfikowanych jak najbardziej przychylne. Potrzebna jest w tej
sprawie otwarta, publiczna dyskusja, bo nie chodzi tylko o to, czy
żywność GMO jest bezpieczna dla zdrowia. Chodzi o to, jak w
przyszłości będziemy karmieni. Chodzi o to, czy oddamy całe nasze
jedzenie w ręce monsantów, cargilli czy tysonów. Chodzi o to, czy
chcemy być traktowani jak bydło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz